wtorek, 24 maja 2011

Andrzej Kijowski, "Dziecko przez ptaka przyniesione"


"Autorowi wszystko wolno, jest bowiem stwórcą i osobą: stwarzając - wolność zachowuje, wolność założeń, wolność celów. Zakładam zatem, że moje powieściowe "ja" jest w świecie idei tym, czym jest atom dla kosmosu: mikrostrukturą i modelem, źródłem energii i programem; jest kodem, w którym znaki wszystkich kultur już dane są i zapisane; jest ma dusza (jak powiadała Młoda Polska) planem generalnym wszelkich rozwiązań i decyzji, muzeum wszelkich dzieł gotowych i składem przyszłych prototypów. Ustroje wszystkie i powieści, wojny, przyrządy i symfonie, stare obrazy, nowe słowa, ciemne i jasne metafory, choroby dawne oraz takie, których nazw w słownikach nie ma, bo się nie wyroiły jeszcze z piekła, blizny po ranach oraz miecze, które dopiero spadną, głupstwa od wieków pogrzebane i te, co formy swej dotąd nie znalazły - formy same i czyny, co się z form wylęgną jak ze skorup smoki (nowoczesna nauka obala błędne teorie tych uczonych, którzy smoki rodzinie ssaków przypisali); słowa i te ciała, w które się słowo przeobrażą, gdy przyjdzie na nie czas dogodny, ziarno i kłos, i sierp żniwiarza, i chleb, i wszystko co chleb znaczy w systemach magii - magie wszystkie, rytuały, gry i zaklęcia oraz ich cel ukryty: środek systemu, odniesienie, jądro atomu; wszystko to w duszy, w psyche, w jaźni (o nazwę mniejsza), wszystko to w moim bohaterze gada i milknie, śpi, błaznuje, umiera, aby znó ożywać, krwawi i krzepnie, z lotnego stanu w znak przechodzi, ze znaków tworzy symbol, z symboli mity, z mitów dzieje. Bohater zatem świat poznając odtwarza wzory już gotowe, lecz nieczytelne, póki hasła-klucza nie poda ludzkość [...]".
(A. Kijowski, "Dziecko przez ptaka przyniesione")


Dziecko przez ptaka przyniesione
Andrzej Kijowski
Państwowy Instytut Wydawniczy
1968



niedziela, 22 maja 2011

Alain Robbe-Grillet, "Żaluzja"

co łączy zazdrość i żaluzję? homonimia w języku francuskim oraz powieść Robbe-Grilleta. w polszczyźnie ona nie występuje, a przynajmniej jest w fazie dogasania. mamy bowiem swoją "zazdrostkę" na oznaczenie krótkiej firanki, ale mało kto używa dziś tego słowa, można je postawić w jednym rzędzie z serwantką, makatką i prodiżem, wśród klejnotów filologicznych, oglądanych już tylko przez szybkę i tylko przez znawców.

"Żaluzja" Robbe-Grilleta to jakby znako-mit, zawarta w tytule dwuznaczność organizuje cały sens tej niewielkiej powieści, trochę go też naddając. żaluzja plus zazdrość równa się podglądanie, za żaluzją ktoś się czai, ktoś, kto choć niewidoczny, sam widzi doskonale. taki temat powieści automatycznie dowartościowuje zmysł wzroku, jej treścią jest to, co widziane, co da się zaobserować lub też podsłyszeć. nie wnikamy tutaj w wewnętrzne przeżycia czy rozmyślania bohaterów, ta przestrzeń jest niedostępna przecież dla obserwującego oka. wiemy tylko to, co da się zobaczyć, ewentualnie wywnioskować na postawie znaków czynionych przez bohaterów. spostrzeżenia są bardzo drobiazgowe, analiza wnikliwa.

 "Zeszłego roku w Marienbadzie", reż. Alain Resnais

przestrzeń i światło pełnią w "Żaluzji" kluczową rolę. przestrzeń jest areną, w której rozgrywa się akcja, bohaterowie zawsze występują mocno osadzeni w przestrzeni, są jej integralną, wcale nie ważniejszą częścią. światło zaś, choć nie ma naturalnie natury duchowej, jest spiritus movens fabuły, daje bowiem możliwość widzenia.

restauracja

kelner przynosi do stolika kartę dań i wyuczonym, szarmanckim gestem stawia ją przede mną. wzrok pada na pustą stronicę, a następnie, zakłopotany, przenosi się na uśmiechniętą twarz kelnera. "- to od czego zaczniemy?" - pyta, nie zbity bynajmniej z tropu moim rozbieganym spojrzeniem. milczę, analizując w pośpiechu, o co tak naprawdę może mu chodzić. "- jaki kolor pani lubi?". trudne pytanie. nie wiem już sama, jaki kolor do mnie pasuje. biały. i może jeszcze... czerwony. "- dobrze, a więc podam białe jako tło dla całości dania oraz kropelkę czerwonego, żeby dodać  rumieńców, ożywić nieco". niech będzie, przystaję, uginając się przed jego zaraźliwym entuzjazmem. chwila moment i już mam je przed sobą, dokładnie tak, jak obiecał. po czym powraca niestrudzony, łagodnie perswadując kolejne decyzje. "- i co dalej? co będzie w centrum, co podać jako danie główne?" mnoży pytania, a we mnie nawarstwiają się wątpliwości. za dużo opcji do wyboru. ostatnio polubiłam ptaki. "- ptaki? świetnie! załatwione!" skocznym krokiem udaje się na zaplecze i przynosi mi, upolowane, to, co mieli najlepszego. "może trochę niewyraźne na pierwszy rzut oka, ale w smaku wyśmienite" - zachwala rozradowany. nie musi specjalnie przekonywać. od pierwszej chwili doceniam walory. "- a do tego bardzo dobrze się komponują z resztą". kiwam głową, coraz bardziej przekonana. " - może coś na deser?" - po błogiej chwili wzajemnego zrozumienia powraca przymus podejmowania decyzji. gram na zwłokę, kątem oka zerkają na kartę dań, którą kelner najwidoczniej przypadkowo zostawił na mym stoliku. o dziwo, nie jest już pusta, zawiera w sobie wszystko, co do tak skrzętnie kelnerowi dyktowałam. za deser podziękuję, wezmę tylko tę kartę. na wynos