zestawienie Bruce’a Chatwina i
Juana Rulfo może wydawać się na pierwszy rzut oka wyborem dość egzotycznym.
Chatwin, angielski pisarz znany głównie za sprawą swoich reportaży i powieści
podróżniczych o zabarwieniu antropologicznym, takich jak „Songlines” czy „In
Patagonia” zdaje się reprezentować zupełnie inny typ myślenia niż meksykański
pionier realizmu magicznego – Juan Rulfo. podobieństw jednak pomiędzy
omawianymi wcześniej książkami jest sporo, są to podobieństwa na poziomie
tematycznym – dostrzec można podobne wątki fabularne podejmowane przez obu
autorów – sięgają one jednak dalej, do głębszych partii tekstu, do sposobów
obrazowania i budowania świata, w którym dzieje się akcja.
punktem węzłowym pomiędzy
książkami Rulfo i Chatwina są literackie poczynania innego wielkiego autora z
kręgu literatury iberoamerykańskiej – Gabriela Garcii Marqueza i nurtu, który –
słusznie bądź niesłusznie – najsilniej utożsamia się z jego właśnie nazwiskiem:
realizmu magicznego. gdyby chcieć narysować linię obrazującą przepływ
wzajemnych inspiracji pomiędzy pisarzami to jej punktem początkowym byłby Rulfo
– to on jako pierwszy wprowadził do literatury taki sposób kreowania
rzeczywistości, w którym elementy rzeczywiste przeplatają się z fantastycznymi.
spuścizna literacka Rulfo jest skromnej objętości, ale wystarczyła, by
zainspirować wielu, między innymi Marqueza – tego, który jego intuicje rozwinął
i doprowadził do perfekcji. z kolei u Chatwina także można dostrzeć jakieś
dalekie echa prozy w stylu marquezowskim, o inspiracji może nie można mówić
wprost, ale wielu krytyków przyznaje, że jest tu dostrzegalne jakieś podskórne
podobieństwo.
Fot. Juan Rulfo
jak zatem owa łączność z nurtem
realizmu magicznego przejawia się w obu powieściach? przede wszystkim ważna
jest sceneria, w której rozgrywa się akcja. u Rulfo jest ona zdecydowanie
bardziej „magiczna” – opuszczona wioska, z której wraz z mieszkańcami uszło
całe życie, olbrzymie połacie wolnej, nieograniczonej przestrzeni, krajobrazy
głównie nocne, domostwa podlegające powolnemu rozkładowi. Chatwin z drugiej
strony to po pierwsze trochę inny geograficznie rejon, bo nie południowa czy
środkowa Ameryka, ale wybrzeża Afryki, po drugie zaś akcja „Wicekróla Ouidah”
jest bardziej rozciągnięta w czasie – patrząc na losy głównego bohatera możemy
mówić o etapie dochodzenia do potęgi, po którym następuje etap upadku. ten etap
upadku właśnie, trwający dalej po śmierci dom Francisca, rozgrywa się w
scenerii niemalże modelowej dla literatury kręgu iberoamerykańskiego. Chatwin
dochodzi do mistrzostwa w obrazowaniu ulegających rozkładowi przedmiotów,
resztek dawnego splendoru osuwających się w niebyt. świetnie wkomponowuje w te
warunki wątki – spotkanie potomków wielkiego protoplasty w jego dawnej
posiadłości – i umiejętnie dobiera postaci, jak Mama Wewe – wiekowa matrona,
ostatnia z córek dom Francisca, której powolne umieranie jest zsynchronizowane
z umieraniem otaczających ją przedmiotów.
ten obraz przywołuje kolejną
ważną analogię pomiędzy książkami Rulfo i Chatwina – to jak postrzegana jest w
nich śmierć i jej miejsce z ludzkiej codzienności. zaskakuje to zwłaszcza u
Chatwina, w końcu jest on potomkiem zachodniej kultury, w której śmierć jest
tabu, w której podejmuje się wysiłki, aby wyrugować ją z ludzkiej egzystencji,
mówi się o niej mało, doświadcza po cichu. w „Wicekrólu Ouidah” natomiast
śmierć jest na widoku, dokonuje się na oczach wszystkich. najmłodsi z rodu da
Silvów chciwie zaglądają przez okna do pokoju Eugenii, jej umieranie jest
widowiskiem, czymś fascynującym i budzącym lęk jednocześnie. Juan Rulfo ideę
koegzystencji życia i śmierci pociągnął jeszcze dalej, rzec można – do
ostateczności. tak naprawdę nie ma u niego granicy pomiędzy żywymi i umarłymi,
umarli śpią, jedzą, rozmawiają – wystarczy jednak tylko jeden moment, aby
rozpłynęli się we mgle. wydawać by się mogło, że jest tylko jedna postać w
całej książce, o której nie można wątpić, że jest żywa – Juan Preciado,
przybysz do Comali, ale i to – jak wszystko u Rulfo – nie jest wcale takie
pewne.
wątek życia, śmierci i życia po
śmierci prowadzi do jeszcze jednej ciekawej analogii pomiędzy opisywanymi
książkami: przedstawienia kultu wielkiej postaci, wielkiej indywidualności,
często trwającego jeszcze na długo po jego śmierci. u Chatwina jest to wyrażone
wprost, w głównym dla powieści wątku fabularnym. ten kult przodka faktycznie
istnieje, ma swój stały rytuał odtwarzany co roku, swoje święte miejsca,
symbole, a nawet kapłana, który czuwa nad prawidłowym odtwarzaniem rytuału.
poza tymi zewnętrznymi syndromami, kult ten ma także swój bardziej wewnętrzny
wymiar – jest nim poczucie wspólnoty wszystkich potomków dom Francisca – ponad
podziałami – oraz organizująca ich tożsamość łączność z dziedzictwem wielkiego
przodka, także tym niematerialnym. „Pedro Páramo” nie przedstawia tej sprawy w
tak oczywisty sposób, tutaj dziedzictwo ojca jest dopiero odkrywane, opowiadają
o nim cienie umarłych, którzy go znali, dla których losów miał on decydujące
znaczenie. z ich opowieści tworzy się saga o wielkim marzycielu.