poniedziałek, 13 sierpnia 2012

krok dalej. cz. 2

„Tak – powtórzyła Damiana Cisneros – wszędzie tu błądzą echa. Ja się już przestałam bać. Słyszę wycie psów i nie uciszam ich. Pozwalam im wyć, bo wiem, że tu nie ma ani jednego psa. A w chłodniejsze dni wiatr niesie tumany liści z drzew, chociaż tutaj, jak widzisz, drzewa nie rosną. Były kiedyś, bo inaczej skąd by się wzięły te liście”.
(Juan Rulfo, „Pedro Páramo”).

trudno o bardziej bezpośrednie wyrażenie tej przewrotnej, choć bardzo prostej logiki, która rządzi powieścią „Pedro Páramo” Juana Rulfo. coś było, więc istnieć nie przestaje, coś raz zaistniało i nie przestaje rodzić owoców. w świecie Rulfo nic nie ginie do końca, wszystko zostawia po sobie jakiś ślad. obowiązują odwieczne prawa natury i gatunku, z wyjątkiem tego jednego – prawa destrukcji i rozkładu. i jeśli trwa drzewo, o którego woli życia trudno domniemywać, to tym bardziej trwają ludzkie radości, dramaty i wielkie marzenia. ich byt ma naturalnie już inny charakter, żyją w sferze cieni, ale tak jak wyją psy, tak one opowiadają żywym swoje historie, jeśli tylko żywi chcą ich jeszcze słuchać.

taka sposobność przytrafia się Juanowi Preciado. w poszukiwaniu ojca, którego nie znał, a którego szukać kazała mu matka na łożu śmierci, trafia do wioski Comala. na pustkowiu bez świateł, zapalają się pojedyncze lampy. ktoś zaprasza go do siebie, to prawdziwe święto w wiosce umarłych. w ten sposób Juan poznaje zawiłe losy Pedra Páramo, dalekiego ojca. staje się dziedzicem jego wielkiego marzenia, staje się jednym z cieni błądzących wokół Comali.
                                Fot. Juan Rulfo


wielkie marzenie Francisco Manoela da Silvy – bohatera powieści Bruce’a Chatwina „Wicekról Ouidah” - także zostawiło po sobie ślad i to ślad, którego ogrom trudno by było zmierzyć. policzyć można tylko to, co wymierne: ile pokoi jest w pałacu Simbodji – wielkiej, afrykańskiej posiadłości budowanej na wzór willi w Saõ Salvador de Bahia, ilu potomków po sobie zostawił w ilu krajach, ilu wiosen dożyje ostatnia z jego córek, Eugenia, zrodzona z jedynej kobiety, którą kochał i do którego pokolenia będzie trwała pamięć po nim.

tę wielką liczbę należałoby zrównoważyć rachunkiem strat: ile milionów stracił przy zmianie waluty Dahomeju, jaką część posiadłości strawił pożar, ile z jego córek zostało zmuszonych do nierządu, ilu z jego potomków nie znało już słowa po portugalsku.

„Szafa Dom Francisca, nierozlatująca się wyłącznie dzięki farbie, dotrwała do 1957 roku, kiedy rozpadła się, ukazując fiszbinowe gorsety oraz strzępy czarnej tafty, które pofrunęły w górę jak płatki kalki biurowej.
Pająki zamieniły klatkę papugi w szary namiot. Obrazy się łuszczyły, a z dwunastu apostołów zostały trędowate kikuty”.
(Bruce Chatwin, „Wicekról Ouidah”)
różowe ściany Simbodji, błękitna jadalnia, kanapy z palisandru, szwajcarskie pozytywki, łoże z Goi, a nawet zastępy dziewic w łożu tym lądujące, wszystko to, co dla niektórych byłoby jak ogród Edenu, dla Francisca było wyłącznie nagrodą pocieszenia. wiele dałby, aby swój „duży dom”, przenieść na drugi brzeg Atlantyku i wkomponować go w łagodne wzgórza Bahii. dlatego też przed upadkiem nie bronił się tak gwałtownie jak niegdyś zabiegał o własną potęgę. zaakceptował naturalne prawa rozkładu, które kontynuowały egzekwowanie swoich wyroków już pod jego śmierci.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz