środa, 15 sierpnia 2012

epilog cz. 3

zestawienie Bruce’a Chatwina i Juana Rulfo może wydawać się na pierwszy rzut oka wyborem dość egzotycznym. Chatwin, angielski pisarz znany głównie za sprawą swoich reportaży i powieści podróżniczych o zabarwieniu antropologicznym, takich jak „Songlines” czy „In Patagonia” zdaje się reprezentować zupełnie inny typ myślenia niż meksykański pionier realizmu magicznego – Juan Rulfo. podobieństw jednak pomiędzy omawianymi wcześniej książkami jest sporo, są to podobieństwa na poziomie tematycznym – dostrzec można podobne wątki fabularne podejmowane przez obu autorów – sięgają one jednak dalej, do głębszych partii tekstu, do sposobów obrazowania i budowania świata, w którym dzieje się akcja.

punktem węzłowym pomiędzy książkami Rulfo i Chatwina są literackie poczynania innego wielkiego autora z kręgu literatury iberoamerykańskiej – Gabriela Garcii Marqueza i nurtu, który – słusznie bądź niesłusznie – najsilniej utożsamia się z jego właśnie nazwiskiem: realizmu magicznego. gdyby chcieć narysować linię obrazującą przepływ wzajemnych inspiracji pomiędzy pisarzami to jej punktem początkowym byłby Rulfo – to on jako pierwszy wprowadził do literatury taki sposób kreowania rzeczywistości, w którym elementy rzeczywiste przeplatają się z fantastycznymi. spuścizna literacka Rulfo jest skromnej objętości, ale wystarczyła, by zainspirować wielu, między innymi Marqueza – tego, który jego intuicje rozwinął i doprowadził do perfekcji. z kolei u Chatwina także można dostrzeć jakieś dalekie echa prozy w stylu marquezowskim, o inspiracji może nie można mówić wprost, ale wielu krytyków przyznaje, że jest tu dostrzegalne jakieś podskórne podobieństwo.
        Fot. Juan Rulfo

jak zatem owa łączność z nurtem realizmu magicznego przejawia się w obu powieściach? przede wszystkim ważna jest sceneria, w której rozgrywa się akcja. u Rulfo jest ona zdecydowanie bardziej „magiczna” – opuszczona wioska, z której wraz z mieszkańcami uszło całe życie, olbrzymie połacie wolnej, nieograniczonej przestrzeni, krajobrazy głównie nocne, domostwa podlegające powolnemu rozkładowi. Chatwin z drugiej strony to po pierwsze trochę inny geograficznie rejon, bo nie południowa czy środkowa Ameryka, ale wybrzeża Afryki, po drugie zaś akcja „Wicekróla Ouidah” jest bardziej rozciągnięta w czasie – patrząc na losy głównego bohatera możemy mówić o etapie dochodzenia do potęgi, po którym następuje etap upadku. ten etap upadku właśnie, trwający dalej po śmierci dom Francisca, rozgrywa się w scenerii niemalże modelowej dla literatury kręgu iberoamerykańskiego. Chatwin dochodzi do mistrzostwa w obrazowaniu ulegających rozkładowi przedmiotów, resztek dawnego splendoru osuwających się w niebyt. świetnie wkomponowuje w te warunki wątki – spotkanie potomków wielkiego protoplasty w jego dawnej posiadłości – i umiejętnie dobiera postaci, jak Mama Wewe – wiekowa matrona, ostatnia z córek dom Francisca, której powolne umieranie jest zsynchronizowane z umieraniem otaczających ją przedmiotów.

ten obraz przywołuje kolejną ważną analogię pomiędzy książkami Rulfo i Chatwina – to jak postrzegana jest w nich śmierć i jej miejsce z ludzkiej codzienności. zaskakuje to zwłaszcza u Chatwina, w końcu jest on potomkiem zachodniej kultury, w której śmierć jest tabu, w której podejmuje się wysiłki, aby wyrugować ją z ludzkiej egzystencji, mówi się o niej mało, doświadcza po cichu. w „Wicekrólu Ouidah” natomiast śmierć jest na widoku, dokonuje się na oczach wszystkich. najmłodsi z rodu da Silvów chciwie zaglądają przez okna do pokoju Eugenii, jej umieranie jest widowiskiem, czymś fascynującym i budzącym lęk jednocześnie. Juan Rulfo ideę koegzystencji życia i śmierci pociągnął jeszcze dalej, rzec można – do ostateczności. tak naprawdę nie ma u niego granicy pomiędzy żywymi i umarłymi, umarli śpią, jedzą, rozmawiają – wystarczy jednak tylko jeden moment, aby rozpłynęli się we mgle. wydawać by się mogło, że jest tylko jedna postać w całej książce, o której nie można wątpić, że jest żywa – Juan Preciado, przybysz do Comali, ale i to – jak wszystko u Rulfo – nie jest wcale takie pewne.

wątek życia, śmierci i życia po śmierci prowadzi do jeszcze jednej ciekawej analogii pomiędzy opisywanymi książkami: przedstawienia kultu wielkiej postaci, wielkiej indywidualności, często trwającego jeszcze na długo po jego śmierci. u Chatwina jest to wyrażone wprost, w głównym dla powieści wątku fabularnym. ten kult przodka faktycznie istnieje, ma swój stały rytuał odtwarzany co roku, swoje święte miejsca, symbole, a nawet kapłana, który czuwa nad prawidłowym odtwarzaniem rytuału. poza tymi zewnętrznymi syndromami, kult ten ma także swój bardziej wewnętrzny wymiar – jest nim poczucie wspólnoty wszystkich potomków dom Francisca – ponad podziałami – oraz organizująca ich tożsamość łączność z dziedzictwem wielkiego przodka, także tym niematerialnym. „Pedro Páramo” nie przedstawia tej sprawy w tak oczywisty sposób, tutaj dziedzictwo ojca jest dopiero odkrywane, opowiadają o nim cienie umarłych, którzy go znali, dla których losów miał on decydujące znaczenie. z ich opowieści tworzy się saga o wielkim marzycielu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz