czwartek, 9 grudnia 2010

za ścianą. baśń


Zaścianek to nie jest takie miejsce, gdzie diabeł mówi 'dobranoc'. Ani 'dzień dobry', bo to akurat jedno i to samo miejsce. "Zaścianek jest w każdym z nas...". W zaścianku dzieją się rzeczy różne. Królowa Śniegu przechadza się po przepastnych łąkach pokrytych szronem, kryjąc swoje kruche, kryształowe serce w połach płaszcza. Czasami prowadzi przy tym uczone dysputy z kotem-prowidencjalistą, który - poza tym, że posiada silnie zdogmatyzowane poglądy - pełni bardzo odpowiedzialną funkcję strażnika tajemnego przejścia do zaścianka. Jest jednak - szelma! - przekupny. Za miskę mleka (2%) i kilka kostek czekolady o bosko migdałowym aromacie zdarza mu się wpuścić kogoś pod osłoną nocy w te niedostępne dla zwykłych śmiertelników przestrzenie. Tak było z Guziczkiem. Mały czerwony guziczek tak długo dobijał się do bram zaścianka i przynosił wspomniane łakocie, że w końcu zmiękczył serce starego dogmatyka i ten otworzył przed nim tajemne bramy... Po długiej wędrówce, Guziczek na swych krótkich nóżkach stanął przed obliczem Królowej Śniegu. Ta jednak spojrzała na niego wymownie z góry i jeszcze mocniej wtuliła się w futrzany kołnierz płaszcza. Odeszła. A kiedy tak szła przez oszronione łąki, Guziczek wpatrywał się w jej dumnie wyprostowane plecy.

spisek (z) Borgesa

"Pozostawiam wielu przyszłościom (nie wszystkim) mój ogród o rozwidlających się ścieżkach".

"We wszystkich narracjach za każdym razem, gdy człowiek ma do czynienia z rozmaitymi możliwościami, wybiera jedną i wyklucza inne; w narracji nierozwikłanego Ts'ui Pena - równocześnie - wszystkie. Tworzy w ten sposób rozmaite przyszłości, rozmaite czasy, które również mnożą się i rozwidlają. Stąd sprzeczności powieści [...]. W dziele Ts'ui Pena mają miejsce wszystkie rozwiązania. Każde jest punktem wyjścia dla innych rozwidleń.

Ogród o rozwidlających się ścieżkach jest obrazem niekompletnym, ale nie fałszywym, wszechświata takiego, jak pojmował go Ts'ui Pen. W odróżnieniu od Newtona i Schopenhauera pański przodek nie wierzył w czas jednolity, absolutny. Wierzył w nieskończone serie czasów, w rosnącą i zawrotną sieć czasów zbieżnych, rozbieżnych i równoległych. Ta przędza czasów, które zbliżają się, rozwidlają, przecinają i które przez wieki o sobie nie wiedzą, obejmuje wszystkie możliwości. Nie istniejemy w większości tych czasów; w niektórych istnieje pan, a ja nie; w innych ja, a pan nie; w innych istniejemy obaj. W tym, który zsyła mi pomyślny przypadek przyszedł pan do mojego domu, w innym, przechodząc przez ogród znalazł mnie pan martwego; w innym ja mówię te słowa, ale jestem jakąś omyłką, widmem".
(J. L. Borges, Ogród o rozwidlających się ścieżkach)

środa, 8 grudnia 2010

#

W koło Macieju cię wpisano. Taki jest początek twej historii i koniec zarazem - dwa punkty w tej samej odległości od środka opowieści. Z grudki brudnej gliny powstałeś, na kole wyrabiał cię Stwórca, Wielki Garncarz. Materia krążyła po płaskiej płycie, duch zaś unosił się nad wodami. Ukończony, dopięty na ostatni guzik brązowego surduta stanąłeś samodzielnie na swych glinianych nogach, jak kolos. Okrzepłeś trochę, otrzepałeś się i rozejrzałeś dookoła. "Jak okiem sięgnąć, to wszystko widać" - pomyślałeś, cały okrąg ziemi jak na dłoni. Zasięgnąłeś też języka, własnego, bo wokół panowało raczej milczenie. I wyruszyłeś w drogę, okrężną, a jakże. Myśl ci przyświecała, kiedy światła zabrakło. Bo ciemności to ty się boisz panicznie. Nie wiedząc do końca dokąd się udać, od początku chodziłeś w kółko, tam przecież zawsze mile jesteś widziany. Ale i ciebie nie oszczędzono. Toczyły cię koła czasu, ta tortura najbardziej ci się wydała nieznośną. Do wszystkiego byłbyś się przyznał, gdyby spytano o cokolwiek. Ale oprawcy twoi inną szykowali dla ciebie niespodziankę, inną pętlę ukręcili. Postawili krzyżyk w odpowiednim miejscu planszy i zwyciężyli. Wszak to tylko gra. 

czwartek, 2 grudnia 2010

pozytywka

Chodzi jak nakręcona, roznosi ją energia i powietrze, niestawiające oporu. Zawsze jest w dobrym humorze, często można usłyszeć, jak zanosi się dźwięcznym śmiechem z pokoju do pokoju. Zasadniczo, ciężko ją dotknąć czymkolwiek, jest raczej grubo ciosana, z mocnego drewna. Jedynie gestem poruszyciela tknięta, zadrży, i pozwoli wprawić się w ruch. Bo choć w dużej mierze samodzielna, porusza się z pomocą rąk, do tego cudzych. Kiedy gra, nie udaje, ani jedna fałszywa nuta wkraść się tam nie może. Jest taktowna, takt goni takt w jej przypadku. Na przechadzki wybiera zawsze te same ścieżki, na swój tor wyznaczony - z punktu a po punktu b, a na powrót to samo. Czasem spaceruje po linie, czasem - z uwagi na ryzyko - po pięciu naraz. I ona bywa skołowana, choć gorąco pragnęłaby wierzyć we własną niepowtarzalność. Nade wszystko jednak lubi domknięte figury i szczęśliwe zakończenia.

środa, 1 grudnia 2010

wahania Foucaultów

było ich dwóch. jeden (Jean Bernard Leon) miał swoje wahadło, drugi (Michel) - fotel bujany.
i w tym drugim właśnie jestem zabujana. on w fotelu, ja na kolanach.

uwagi na temat Don Kichota, wcielonego znako-mitu:

"Sam przypomina znak: wygląda jak chuda, cienka litera, która wypadła wprost z niedomkniętej książki. Cały jego byt to tylko język, tekst, zadrukowane stronice, historie już zapisane. Uczyniono go z krzyżujących się słów, to pismo błądzące po świecie między odwzorowaniami rzeczy. [...] Księga określa nie tyle jego byt, co powinność. Musi się jej radzić bez przerwy, co ma robić i mówić, jakie znaki dawać sobie i innym, aby dowieść, że ma tę samą naturę, co tekst, z którego wyszedł. W romansach rycerskich z góry opisano jego wyprawę. Toteż każdy epizod, każde postanowienie i każdy wyczyn będą znakami, że Don Kichote naprawdę odwzorowuje te wszystkie znaki, które przekalkował".
(M. Foucault, Słowa i rzeczy. Archeologia nauk humanistycznych) 

pozo-stanie

- Prawą rękę podnieś odrobinę w górę. O, tak. I jeszcze twarz, twarz do ściany. Właśnie tak, tak jest dobrze. I teraz się nie ruszaj, zostań tak.

Ręka w górę, niezależnie od tego, czy jesteś za, czy przeciw, czy tylko się wstrzymujesz od ruchu. Stoisz. Głosowanie może się odbyć lub nie, ktoś się może głośno odezwie, równie dobrze jednak może panować przedwyborcza cisza. A kiedy już mówi, to śmiejesz mu się w głos, nie w twarz, tej przecież nie widzisz. Nie wiesz, że jest blada jak płótno, twoja zaś jak ta ściana, w której się odbijasz. Stoisz, nie masz wyboru, bo nic innego stać się nie może, ani nikt inny cię teraz zastąpić. Postawił cię pod ścianą. W tym stanie przystępujecie do dzieła, każde z osobna, każde na swój sposób. Stoisz w bezruchu jak na czerwonym świetle, on zaś sposobi się do tego, by właściwie postąpić naprzód. I rusza, zielone, ty stoisz, padasz na białą kartkę jak cień na ścianę, co przed tobą. Ostrożnie, jeden fałszywy krok i w tył zwrot. Stoisz, on obraz zaczyna raz jeszcze. Teraz jakby uważniej, podstępniej. Czai się jak złodziej, po części cię podkrada. Przestępuje z nogi na nogę, po chwili ma już zarys dzieła. Stoisz, przerysowana, wyolbrzymiona, podniesiona z upadku do boskiej potęgi. Nadymasz się, przyrasta ciebie. Jeszcze cię tylko trzeba odrobinę podkolorować, wyjaskrawić, nic, co ludzkie, nie może być obce. Stoisz, już nie tylko na własnych nogach, ale wspólnymi siłami. Przerastasz samą siebie, ale przejść ludzkiego pojęcia nie możesz. On zaś nie przestaje z tobą, dopóki nie skończy, zbyt błaha mu się wydajesz teraz. Ważniejsze jest to, co on sam na światło wydaje i na widok ludzkich oczu.

Poza wszystkim, nawet to lubisz. Lubisz się dzielić, najlepiej na dwoje, rozdzielać dwa włosy na czworo. Nie wierzysz w podzielność uwagi, wiesz bowiem, że tylko w tej pozie pozostaniesz. I niepodzielnie panować będziesz nad tymi, co niepozorni.

heroina

Poprosił, żeby przyszła o szóstej. "Poprosił" - to może za dużo powiedziane, nakazał jej to raczej tonem nieznoszącym sprzeciwu. Bo nigdy nie mówił wiele. I bywał nieznośny, zwłaszcza w ostatnim czasie, kiedy objawy uległy nasileniu, a okresy względnego spokoju skróciły się diametralnie. Biła się z myślami, zastanawiała się, czy się pojawić, wiedząc bardzo dobrze, że to przyniesie mu ulgę, zaspokoi głód, ale konsekwencją wizyty mogą być jakieś nieprzewidziane reakcje z jego strony. Co więcej, była ich pewna. Nie potrafiła mu jednak odmówić, także tutaj konsekwencja nie była jej mocną stroną. Zwłaszcza, że w pewien sposób była mu poddana, powołana do spełniania właśnie takich jego zachcianek. Działała łagodnie, przynajmniej się starała. Kojąco, przynosząc ze sobą każdorazowo miłe rozluźnienie i ostrożnie, z rozmysłem, by zbytnio go nie rozdrażnić. 

Czekania też nie znosił, szczególnie teraz. A ona spóźniała się jak zwykle, płynęła wątłym strumieniem, w sobie tylko znanym tempie. Ponaglać ją? Popędzać? Niedoczekanie! Kiedy tak czekał na nią, przestępując z nogi na nogę, odliczając minutę za minutą, ona w tym czasie ginęła z rąk zazdrosnego kochanka, rzucała się do stóp króla, błagając o ostatni akt łaski, obmyślała tajemny plan zgładzenia władcy-despoty. Potem przeprowadziła staruszkę przez jezdnię, to już poszło gładko. W końcu się spotkali i już, bez szemrania, poddała się jego hegemonii. Zrobiła to, o co poprosił, schemat działania, sposób, w jaki każdorazowo rozwija się akcja, miała już dobrze opanowany. Lekkie ukłucie na początek, nie lubiła tego momentu, prawie zawsze w tej chwili traciła panowanie nad sobą. Równocześnie jednak nad nim przejmowała kontrolę, której zakres rozszerzał się w szybkim tempie, z upływem sekund, z przepływem krwi. Mogłaby go wykorzystać teraz, uczynić narzędziem dla swych heroicznych czynów. Wolała jednak przyglądać mu się w tej chwili, jak z głupkowatym uśmiechem na twarzy patrzył na nią, nie widząc, czując jedynie.

środa, 24 listopada 2010

pro(b)log


Iluminowane litery ze średniowiecznych manuskryptów prezentują ludzi wpisanych w znaki, ludzi na znakach opisanych. Figury te są całkowicie poddane dominacji znaku, to on narzuca im kształt i układ, on je w całości w sobie zamyka.

W kaligrafii arabskiej litery przypominają koraliki nanizane na nitkę, a następujących po sobie słów często nie sposób wręcz rozdzielić - wyglądają jak jeden długi, nieskończony łańcuch, w którym jedno słowo pociąga za sobą kolejne, jedno z drugiego wynika.


Właściwie to znamy je tylko z widzenia. Słowa. Znajomość to raczej przelotna, mijamy je często na ulicach, zaś częściej się z nimi rozmijamy. Stykamy się tylko na chwilę, by zaraz znów dać im ulecieć. Nie potrafimy ich uchwycić, choćbyśmy się starali, tak subtelna jest ich materia, tak nietrwała. Ale i one nas nie chwytają, nie pojmują w swoje okowy. Więźniami ich jesteśmy tylko z pozoru. Znajomość to iście towarzyska, raz my się nimi zabawiamy, raz one nami. Nastrój szampański, impreza do białego rana. Jak to w takich relacjach, obowiązuje zasada: no strings attached. Nie ma ścisłej więzi pomiędzy nami a nimi, a ta, co jest, odnacza się przypadkowością. Tak nam przypadło w udziale, innego wyboru nie mieliśmy.

Znamy je tylko z widzenia, ale zdążyliśmy się już z nimi opatrzeć, wyglądają na nas zewsząd, czasem wyglądają trochę jak my, jak nasz obraz i podobieństwo. Opatrzyliśmy nimi dzieła nasze wszelkie, nadając im tym samym kszałt i strukturę, wydzielając im byt osobny. Czasem są opatrunkiem na nasze rany, zaklejamy nimi to, co ułomne i brzydkie, ukrywamy się za nimi jak za zasłoną dymną.

Słyszeliśmy je w mowie. Lecz o zmowie ich nic nie wiemy. O tym, że prowadzą tajne narady, za zamkniętymi drzwiami, o dywersyjnych zamysłach. Nie potrzebują nas. Radzą sobie samo-istnie, goło-słownie. Gdy tylko na chwile spuścić je z oka, z łańcucha, potrafią pięknie opowiadać, historie z nich tylko wysnute. Co znak, to mit. Są samo-dzielne, same się dzielą na części pierwsze, same się rządzą. Ich panowanie jest jednocześnie totalne i nieuchwytne. Pozornie tylko dają się nam ujarzmić w równe rzędy: słowo, przy-słowie, do-słownie. Tak naprawdę jednak to one same wyznaczają sobie ścieżki, które w kształcie niczym nie przypominają linii prostych.

Opowiadać tak, by nawlekać słowa jak koraliki na nitkę. Nieprzypadkowo, tak by nawzajem się pociągały. I dać się wpisać w znaki, dać się znakom opisać.
Kurtyna w górę!