niedziela, 30 grudnia 2012

Seweryn Udziela, "Krakowiacy"

Blisko 90 lat po pierwszym wydaniu, nakładem wydawnictwa Bona ukazało się wznowienie dzieła Seweryna Udzieli Krakowiacy. Drobiazgowy zapis codzienności mieszkańców podkrakowskich wsi nie stracił wcale na aktualności, w tym znaczeniu, że jest wdzięczną pamiątką po świecie, którego już nie ma.

Seweryn Udziela, krakowski etnograf, już za życia krytykowany był przez kolegów-badaczy, zostawił jednak dzieło trwalsze niż ich uczone traktaty – Muzeum Etnograficzne w Krakowie, które dziś nosi jego imię. Zarzucano mu, że nie jest do końca „naukowy”, że nie prowadzi badań w terenie, a skupia się jedynie na opisie interesujących go zjawisk. Po latach antropologia kulturowa dowartościuje obserwację jako technikę badawczą, zajmie się też analizą tekstów kultury. To wszystko już w latach 20. XX wieku pociągało Udzielę, a najlepszym wyrazem jego badawczej postawy są właśnie Krakowiacy.

Krakowiacy to – w przeciwieństwie do Krakowian – mieszkańcy wiosek rozsianych gęsto wokół grodu Kraka. Udziela przygląda im się bardzo uważnie, wręcz całościowo. Jego traktat porusza tak zróżnicowane kwestie jak wygląd zewnętrzny, sposób ubierania się, cechy charakteru, zatrudnienie i zajęcia w czasie wolnym, charakterystyczne dla Krakowiaków. Czytając dziś dzieło Udzieli, nie sposób uwolnić się od porównań ze współczesnością – dla przykładu strój noszony przez lud krakowski składa się z tylu elementów, że dzisiejszemu człowiekowi byłoby trudno nawet je wszystkie wymienić, o zakładaniu nie wspominając.

Udziela przedstawia życie Krakowiaków wpisane w dwa cykle – cykl świąt liturgicznych, który jest jednocześnie cyklem przemian przyrody, i cykl życia ludzkiego – od narodzin do śmierci. Patrząc na życie krakowskiego ludu z obu tych perspektyw, Udziela szczegółowo przedstawia momenty przejścia pomiędzy etapami, radzenia sobie społeczności z momentami trudnymi i przeżywanie radości. Ta właśnie część książki, poświęcona obyczajom i rytuałom Krakowiaków, wydaje się dzisiaj najciekawsza. I my bowiem do pewnego stopnia kultywujemy dziś podobne zwyczaje, nierzadko jednak w znacznie okrojonej formie, czasem okrojonej z tego, co najważniejsze – ich pierwotnego sensu.

Thomas Bernhard, "Spotkanie. Rozmowy z Kristą Fleischmann"

Dwa lata temu nakładem PIW-u ukazała się cieniutka książeczka, zawierająca zapis rozmów Thomasa Bernharda i dziennikarki Kristy Fleischmann. To niepozorne wydawnictwo kryje w sobie szokujące zwierzenia jednego z najważniejszych pisarzy austriackich XX wieku. Jakie jest artystyczne credo Bernharda? – tego się z książki nie dowiemy. Poznamy za to jego poglądy na poezję kobiecą, jego własną wizję nieba i marzenia o tym, żeby zostać papieżem.


W czasach szkolnych codziennie pokonywałam tę samą trasę – pomiędzy domem a budynkiem podstawówki. Od ruchliwej ulicy chodnik oddzielony był szpalerem żywopłotu o drobnym listowiu. I zawsze, gdy tylko wkraczałam na ścieżkę, wyciągałam dłoń w stronę zielonych krzaków – w ręce zostawała garść liści, które następnie rozmieniałam na drobne i rozsypywałam po drodze. Czasem zdarzało mi się obrócić za siebie – wyglądało to tak jakby ktoś zostawiał po sobie zielone ślady.

Jakież było moje zaskoczenie, kiedy podobną przypadłość odkryłam u Thomasa Bernharda, właściwie to powinowactwo sprawiło, że przypomniałam sobie o tym szczególe. Bernhard zwierzył się z niej w jednej ze swoich rozmów z Kristą Fleischmann, zebranych i wydanych w zbiorze zatytułowanym po prostu „Spotkanie”. Idąc, zawsze zrywam liście i rwę je na kawałki – mówi Bernhard – swój zwyczaj tłumacząc „instynktem zabawy”, który ma towarzyszyć pisarzowi zawsze i w każdej sytuacji.

I faktycznie, „Spotkanie. Rozmowy z Kristą Fleischmann” są książką przede wszystkim zabawną. Rozczarują się więc ci, którzy oczekują po tej pozycji systematycznego wykładu artystycznego i osobistego credo austriackiego pisarza. Treść książki jest bowiem zgoła niepoważna. W dobry humor wprawia już okładka, którą początkowo można uznać za wpadkę niedoświadczonego grafika – dopiero w kontekście treści książki obrazek ten nabiera odpowiedniej wymowy. Na rysunku widzimy dumne oblicze pisarza, który w uroczystym geście trzyma w jednej dłoni kielich z winem, w drugiej zaś nadgryziony owoc (chyba melon?). Na jego jednym ramieniu dłoń kładzie personifikacja Dionizosa, na drugim – kościotrup z kosą. Grafikę wieńczą u góry palmy na tle zachodzącego słońca, po bokach zaś piekielne (zapewne) płomienie. Całość może na początku budzić konsternację, ale – jak pisałam – w kontekście książki staje się całkowicie zrozumiała.

Słońce i palmy wzięły się zapewne stąd, że największa część rozmów Bernharda z Fleischmann zarejestrowana została na Majorce. Materiał miał być przeznaczony dla telewizji – nie został wykorzystany w całości – ze względu jednak na jego wagę dziennikarka podjęła się spisania i rekonstrukcji swoich spotkań z Bernhardem. Potem mieli okazję rozmawiać jeszcze dwa razy: w Wiedniu, na krótko po wydaniu kontrowersyjnej „Wycinki” (1984 r.), i w Madrycie w 1986 roku. Zapis tych rozmów, wzbogacony licznymi „didaskaliami” Fleischmann, składa się na treść książki.

Plaża pod palmami to nie jest otoczenie, w którym łatwo jest sobie wyobrazić Bernharda. Pisarz znacznie lepiej komponuje się z krajobrazem mrocznej, opustoszałej środkowoeuropejskiej prowincji, gdzie klimat jest ostry i nieprzychylny. Lektura „Spotkania” z pewnością kładzie kres wielu  - nie tylko takim - wyobrażeniom o Bernhardzie, jakie czytelnik mógł sobie wytworzyć na podstawie jego książek. Czy daje w zamian obraz prawdziwszy? Tego nie można stwierdzić na pewno. Bernhard bowiem, jako człowiek obdarzony niebywałą inteligencją, wymyka się wszelkim określeniom ostatecznym, nazwom i kategoryzacjom, a dla swej rozmówczyni jest wyjątkowo trudny, wpędza ją w ślepe zaułki, nieustannie ironizuje, a czasem nawet udaje mu się odwrócić role i z pytanego staje się pytającym. Jego instynkt zabawy nie śpi ani przez moment.

niedziela, 14 października 2012

Marek Bieńczyk, "Książka twarzy"

W eseju poświęconym malarstwu Paula Cezanne'a Maurice Merlau-Ponty zwrócił uwagę na rolę intelektu w tworzeniu dzieła malarskiego. Zdaniem Cezanne'a - co podejmuje za nim Merlau-Ponty - istota sztuki, jej źródło, tkwi w "dostrzeganiu osobistym", co można rozumieć jako jednostkowe odczucie, treść indywidualnej percepcji. Rolą umysłu jest tej treści uporządkowanie, nadanie jej takiego kształtu, dzięki któremu może zostać rozpoznana jako dzieło malarskie. W myśleniu Cezanne'a te dwa porządki muszą być od siebie radykalnie oddzielone: postrzeżenie, które cechuje spontaniczność, brak wyraźnego ustrukturyzowania oraz porządek idei i nauk, wspierający się na precyzyjnie określonych zasadach. Rolą intelektu - w odniesieniu do dzieł malarskich - jest zatem przekształcanie jednego w drugie, nadanie wyrazistej formy luźnym zdobyczom percepcji.

O tym, że można w podobny sposób myśleć o literaturze, przekonuje nas Marek Bieńczyk i jego najnowsza "Książka twarzy", laureatka tegorocznej Literackiej Nagrody NIKE. Na zbiór składają się publikowane wcześniej teksty eseistyczne, które Bieńczyk zbiera pod wspólnym szyldem "Książki twarzy". Nazwane "literackim facebookiem" przez niezbyt rozgarniętych krytyków i żądnego zysku wydawcy, najnowsze dzieło Bieńczyka jest w jego dorobku fenomenem, który bardzo dobrze prezentuje konsekwentnie obraną przez pisarza drogę, drogę którą w skrócie można nazwać: od obiektywności, do subiektywności poprzez esej.

poniedziałek, 8 października 2012

znako-minka. miniaturka

zaczyna się niebanalnie, bo od wielokropka, który częściej przecież jak koniec wieńczy dzieło. wielokropka, kropka tutaj i tam, jedna wyżej, inna z prawej. źrenica, pieg i buzia w ciup. na tym etapie jest jeszcze bez wyrazu, czeka na swego wybawiciela, co jak w dzięcięcej zabawie w połącz punkty rozwikła łamigłówkę i główce nada kształt, dwoma sprawnymi ruchami palców. w punkcie wyjścia jej zarys jest jak spokojne morze, albo jak szklana tafla bez ani jednej rysy. wygląda jakby spała. w tym stanie łatwo jest przejść od punktu A do punktu B, mapa jest niepotrzebna. ale gdy tylko wyjdzie się jej na przekór, budzi się, morze zaczyna kołysać, bez trudu gubi się trop.na zbłąkanego wędrowca czekają nielada niespodzianki, wybuchowe. jeden fałszywy ruch, stąpnięcie na odcisk i wszystko ulega dezorientacji... po twarz wygląda jak pokiereszowana, potwarz to najgorsze z przewinień.

Małgorzata Górska, Połącz kropki


marzyciel znakomity

I jeszcze jedna postać do galerii znakomitych marzycieli. Pozornie pasuje tu jak kwiatek do kożucha, nie jest gwałtowny i nieokrzesany. Jasność go cechuje, czysta jest jego naiwność i uwielbienie dla opery, nieskazitelny biały garnitur w sercu amazońskiej dżungli. W pogoni za swoim celem ucieka się jednak do  bardziej "ciemnych" sposobów i od razu chce być bardziej papieski niż sam papież, bardziej "kauczukowy" niż "baroni z kauczuku". Na to, na co on się porywa, nikt z nich by się nie odważył. Oni mają w oczach pieniądze, on widzi królewskie loże i stroje kapiące złotem, a nade wszystko słyszy w głowie anielski głos Carusa. 
 Fitzcarraldo to film znakomity. Jakoś trudno po nim obejrzeć cokolwiek innego.

                                                    Fitzcarraldo, reż. Werner Herzog
                                          na zdjęciu Klaus Kinski, odtwórca głównej roli

środa, 15 sierpnia 2012

epilog cz. 3

zestawienie Bruce’a Chatwina i Juana Rulfo może wydawać się na pierwszy rzut oka wyborem dość egzotycznym. Chatwin, angielski pisarz znany głównie za sprawą swoich reportaży i powieści podróżniczych o zabarwieniu antropologicznym, takich jak „Songlines” czy „In Patagonia” zdaje się reprezentować zupełnie inny typ myślenia niż meksykański pionier realizmu magicznego – Juan Rulfo. podobieństw jednak pomiędzy omawianymi wcześniej książkami jest sporo, są to podobieństwa na poziomie tematycznym – dostrzec można podobne wątki fabularne podejmowane przez obu autorów – sięgają one jednak dalej, do głębszych partii tekstu, do sposobów obrazowania i budowania świata, w którym dzieje się akcja.

punktem węzłowym pomiędzy książkami Rulfo i Chatwina są literackie poczynania innego wielkiego autora z kręgu literatury iberoamerykańskiej – Gabriela Garcii Marqueza i nurtu, który – słusznie bądź niesłusznie – najsilniej utożsamia się z jego właśnie nazwiskiem: realizmu magicznego. gdyby chcieć narysować linię obrazującą przepływ wzajemnych inspiracji pomiędzy pisarzami to jej punktem początkowym byłby Rulfo – to on jako pierwszy wprowadził do literatury taki sposób kreowania rzeczywistości, w którym elementy rzeczywiste przeplatają się z fantastycznymi. spuścizna literacka Rulfo jest skromnej objętości, ale wystarczyła, by zainspirować wielu, między innymi Marqueza – tego, który jego intuicje rozwinął i doprowadził do perfekcji. z kolei u Chatwina także można dostrzeć jakieś dalekie echa prozy w stylu marquezowskim, o inspiracji może nie można mówić wprost, ale wielu krytyków przyznaje, że jest tu dostrzegalne jakieś podskórne podobieństwo.
        Fot. Juan Rulfo

jak zatem owa łączność z nurtem realizmu magicznego przejawia się w obu powieściach? przede wszystkim ważna jest sceneria, w której rozgrywa się akcja. u Rulfo jest ona zdecydowanie bardziej „magiczna” – opuszczona wioska, z której wraz z mieszkańcami uszło całe życie, olbrzymie połacie wolnej, nieograniczonej przestrzeni, krajobrazy głównie nocne, domostwa podlegające powolnemu rozkładowi. Chatwin z drugiej strony to po pierwsze trochę inny geograficznie rejon, bo nie południowa czy środkowa Ameryka, ale wybrzeża Afryki, po drugie zaś akcja „Wicekróla Ouidah” jest bardziej rozciągnięta w czasie – patrząc na losy głównego bohatera możemy mówić o etapie dochodzenia do potęgi, po którym następuje etap upadku. ten etap upadku właśnie, trwający dalej po śmierci dom Francisca, rozgrywa się w scenerii niemalże modelowej dla literatury kręgu iberoamerykańskiego. Chatwin dochodzi do mistrzostwa w obrazowaniu ulegających rozkładowi przedmiotów, resztek dawnego splendoru osuwających się w niebyt. świetnie wkomponowuje w te warunki wątki – spotkanie potomków wielkiego protoplasty w jego dawnej posiadłości – i umiejętnie dobiera postaci, jak Mama Wewe – wiekowa matrona, ostatnia z córek dom Francisca, której powolne umieranie jest zsynchronizowane z umieraniem otaczających ją przedmiotów.

ten obraz przywołuje kolejną ważną analogię pomiędzy książkami Rulfo i Chatwina – to jak postrzegana jest w nich śmierć i jej miejsce z ludzkiej codzienności. zaskakuje to zwłaszcza u Chatwina, w końcu jest on potomkiem zachodniej kultury, w której śmierć jest tabu, w której podejmuje się wysiłki, aby wyrugować ją z ludzkiej egzystencji, mówi się o niej mało, doświadcza po cichu. w „Wicekrólu Ouidah” natomiast śmierć jest na widoku, dokonuje się na oczach wszystkich. najmłodsi z rodu da Silvów chciwie zaglądają przez okna do pokoju Eugenii, jej umieranie jest widowiskiem, czymś fascynującym i budzącym lęk jednocześnie. Juan Rulfo ideę koegzystencji życia i śmierci pociągnął jeszcze dalej, rzec można – do ostateczności. tak naprawdę nie ma u niego granicy pomiędzy żywymi i umarłymi, umarli śpią, jedzą, rozmawiają – wystarczy jednak tylko jeden moment, aby rozpłynęli się we mgle. wydawać by się mogło, że jest tylko jedna postać w całej książce, o której nie można wątpić, że jest żywa – Juan Preciado, przybysz do Comali, ale i to – jak wszystko u Rulfo – nie jest wcale takie pewne.

wątek życia, śmierci i życia po śmierci prowadzi do jeszcze jednej ciekawej analogii pomiędzy opisywanymi książkami: przedstawienia kultu wielkiej postaci, wielkiej indywidualności, często trwającego jeszcze na długo po jego śmierci. u Chatwina jest to wyrażone wprost, w głównym dla powieści wątku fabularnym. ten kult przodka faktycznie istnieje, ma swój stały rytuał odtwarzany co roku, swoje święte miejsca, symbole, a nawet kapłana, który czuwa nad prawidłowym odtwarzaniem rytuału. poza tymi zewnętrznymi syndromami, kult ten ma także swój bardziej wewnętrzny wymiar – jest nim poczucie wspólnoty wszystkich potomków dom Francisca – ponad podziałami – oraz organizująca ich tożsamość łączność z dziedzictwem wielkiego przodka, także tym niematerialnym. „Pedro Páramo” nie przedstawia tej sprawy w tak oczywisty sposób, tutaj dziedzictwo ojca jest dopiero odkrywane, opowiadają o nim cienie umarłych, którzy go znali, dla których losów miał on decydujące znaczenie. z ich opowieści tworzy się saga o wielkim marzycielu.

poniedziałek, 13 sierpnia 2012

krok dalej. cz. 2

„Tak – powtórzyła Damiana Cisneros – wszędzie tu błądzą echa. Ja się już przestałam bać. Słyszę wycie psów i nie uciszam ich. Pozwalam im wyć, bo wiem, że tu nie ma ani jednego psa. A w chłodniejsze dni wiatr niesie tumany liści z drzew, chociaż tutaj, jak widzisz, drzewa nie rosną. Były kiedyś, bo inaczej skąd by się wzięły te liście”.
(Juan Rulfo, „Pedro Páramo”).

trudno o bardziej bezpośrednie wyrażenie tej przewrotnej, choć bardzo prostej logiki, która rządzi powieścią „Pedro Páramo” Juana Rulfo. coś było, więc istnieć nie przestaje, coś raz zaistniało i nie przestaje rodzić owoców. w świecie Rulfo nic nie ginie do końca, wszystko zostawia po sobie jakiś ślad. obowiązują odwieczne prawa natury i gatunku, z wyjątkiem tego jednego – prawa destrukcji i rozkładu. i jeśli trwa drzewo, o którego woli życia trudno domniemywać, to tym bardziej trwają ludzkie radości, dramaty i wielkie marzenia. ich byt ma naturalnie już inny charakter, żyją w sferze cieni, ale tak jak wyją psy, tak one opowiadają żywym swoje historie, jeśli tylko żywi chcą ich jeszcze słuchać.

taka sposobność przytrafia się Juanowi Preciado. w poszukiwaniu ojca, którego nie znał, a którego szukać kazała mu matka na łożu śmierci, trafia do wioski Comala. na pustkowiu bez świateł, zapalają się pojedyncze lampy. ktoś zaprasza go do siebie, to prawdziwe święto w wiosce umarłych. w ten sposób Juan poznaje zawiłe losy Pedra Páramo, dalekiego ojca. staje się dziedzicem jego wielkiego marzenia, staje się jednym z cieni błądzących wokół Comali.
                                Fot. Juan Rulfo


wielkie marzenie Francisco Manoela da Silvy – bohatera powieści Bruce’a Chatwina „Wicekról Ouidah” - także zostawiło po sobie ślad i to ślad, którego ogrom trudno by było zmierzyć. policzyć można tylko to, co wymierne: ile pokoi jest w pałacu Simbodji – wielkiej, afrykańskiej posiadłości budowanej na wzór willi w Saõ Salvador de Bahia, ilu potomków po sobie zostawił w ilu krajach, ilu wiosen dożyje ostatnia z jego córek, Eugenia, zrodzona z jedynej kobiety, którą kochał i do którego pokolenia będzie trwała pamięć po nim.

tę wielką liczbę należałoby zrównoważyć rachunkiem strat: ile milionów stracił przy zmianie waluty Dahomeju, jaką część posiadłości strawił pożar, ile z jego córek zostało zmuszonych do nierządu, ilu z jego potomków nie znało już słowa po portugalsku.

„Szafa Dom Francisca, nierozlatująca się wyłącznie dzięki farbie, dotrwała do 1957 roku, kiedy rozpadła się, ukazując fiszbinowe gorsety oraz strzępy czarnej tafty, które pofrunęły w górę jak płatki kalki biurowej.
Pająki zamieniły klatkę papugi w szary namiot. Obrazy się łuszczyły, a z dwunastu apostołów zostały trędowate kikuty”.
(Bruce Chatwin, „Wicekról Ouidah”)
różowe ściany Simbodji, błękitna jadalnia, kanapy z palisandru, szwajcarskie pozytywki, łoże z Goi, a nawet zastępy dziewic w łożu tym lądujące, wszystko to, co dla niektórych byłoby jak ogród Edenu, dla Francisca było wyłącznie nagrodą pocieszenia. wiele dałby, aby swój „duży dom”, przenieść na drugi brzeg Atlantyku i wkomponować go w łagodne wzgórza Bahii. dlatego też przed upadkiem nie bronił się tak gwałtownie jak niegdyś zabiegał o własną potęgę. zaakceptował naturalne prawa rozkładu, które kontynuowały egzekwowanie swoich wyroków już pod jego śmierci.

niedziela, 12 sierpnia 2012

droga donikąd. cz. 1

„To jedyna droga. Iść za marzeniem i wciąż iść za marzeniem – i takewig – usque ad finem…” (Joseph Conrad).

dokąd prowadzić może marzenie? marzenie tak wielkie jak tryumf kapiący złotem i tak małe jak samotność we dwoje? marzenie, które budzi co rano i nie daje spać w nocy. usypiające rozum, budzące demony?

„Pedro Páramo” Juana Rulfo to opowieść o bogatym posiadaczu ziemskim, dziedzicu rodu Páramo. jego ziemie rozciągają się aż po linię horyzontu, a wszystkie posunięcia mają wpływ na mieszkańców okolicznej wioski – Comala. kiedy Pedro chce, to ma – taka panuje niepisana zasada. kiedy chce zemsty za zabójstwo ojca, który zginął na uczcie weselnej (prawdopodobnie przypadkiem), własnymi rękami zabija wszystkich weselników. kiedy chce wykupić się z długów, żeni się z córką wierzyciela, biedną Doloritas, której jednak wojskowy dryl Pedra długo przy nim nie utrzyma. w końcu kiedy cierpi z powodu straty, postanawia zemścić się na miasteczku. „Siądę z założonymi rękami i Comala umrze z głodu”. i tak też się dzieje.

nie na wszystko ma jednak wpływ ten lokalny despota, najmniej zaś na tych, których kocha: syna Miguela – najpierw traci z nim więź, potem traci go ostatecznie - i Susanę – kobietę, o którą zabiega latami, a kiedy już ją zdobywa, ona jest u kresu sił. marzenie, żeby dożyć swoich dni u boku ukochanej, rozpływa się jak cień.
                  Fot. Juan Rulfo

Francisco Manoel da Silva wiesza na ścianie swojego pokoju w Ouidah, miasta u wybrzeży Dahomeju (dziś Benin), wizerunek brazylijskiego Saõ Salvador de Bahia – swojej ojczyzny, za którą tęskni w afrykańskiej dziczy. po chwili jednak ściąga obraz – ciągłe spoglądanie na miasto, do którego nie może powrócić, sprawia mu jednak zbyt wielki ból.

Francisco da Silva, a raczej dom Francisco, jak nazywają go towarzysze życia i jego potomni, to bohater powieści Bruce’a Chatwina „Wicekról Ouidah”. wychowany w ubóstwie, od dzieciństwa śni o potędze. odwaga w połączeniu z odrobiną szczęścia, sprawiają, że ląduje w Dahomeju, u wybrzeży Afryki – miejscu, które jego rodaków napawało strachem. wysłany tam dla opanowania handlu niewolnikami, sumiennie spełnia swoją rolę, pilnując jednak tego, co jemu się należy. przymierze krwi z młodym księciem Dahomeju i udzielona mu pomoc w zdetronizowaniu szalonego króla-ojca dają mu monopol i pełną swobodę handlu. zdobywa bogactwa, o jakich mu się nie śniło, otacza się zbytkiem na wzór bogaczy z Bahii. ciągle o niej myśli, marzy mu się tryumfalny powrót. sytuacja jednak jest ku temu niesprzyjająca. dotychczasowi sprzymierzeńcy odwracają się od niego. to moment, w którym Europa i cały Zachód odżegnują się od handlu niewolnikami, zaczynają postrzegać go jako moralnie obciążający. a wraz z nim na indeksie ląduje dom Francisco. pozostaje mu więc trwać na nie-swojej ziemi i patrzeć, jak dzieło jego życia chyli się ku upadkowi.

tym, co łączy Pedra Páramo i dom Francisca, jest niewątpliwie nie dający się uśpić niepokój wewnętrzny, głos, który nakazuje im działać. nie zadowala ich poczucie bezpieczeństwa, to strawa dla zwykłych śmiertelników. Francisco śpi pod gwiazdami, w ten sposób szuka równowagi – to w czasach, kiedy żeni się po raz pierwszy i po raz pierwszy ma prawdziwy dom. nie zadowala go to jednak, szybko go porzuca. w pogoni za swoim marzeniem przemierza kraje i kontynenty. inaczej Pedro, ten z pozoru nie wypuszcza się poza rodzinną Comalę, tak naprawdę jednak jest bardzo daleko – tam, gdzie jego marzenie, gdzie ojciec ukrył ukochaną Susanę. obaj pozostaną marzeniu wierni do końca, zaprowadzi ich donikąd.

sobota, 16 czerwca 2012

Marek Bieńczyk, "Terminal"

potrzeba sporych pokładów cierpliwości i rozwiniętego zmysłu obserwacji, żeby dojść do tej liczby. 125 ławek w parku, ani mniej ani więcej. wynik osiągnięty zapewne za sprawą długich godzin melancholijnych spacerów. ten drobiazg, z pozoru błahy, jest jednak znamienny dla książki, z której został zaczerpnięty. "Terminal" Marka Bieńczyka, przez krytyków okrzyknięty ponowoczesnym romansem, jest bowiem w pierwszej kolejności opowieścią o roli szczegółu w życiu człowieka, w tym wypadku człowieka zakochanego. szczegół w powieści Bieńczyka ma za zadanie różnicować to, co bliskie, od tego, co dalekie. stąd tak dużą uwagę przywiązuje się do drobnych gestów, bezrefleksyjnych zwyczajów, czy wręcz nawyków żywieniowych. Bieńczyk, jak nikt w polskiej literaturze, potrafi je dostrzec swoim uważnym okiem i - co jest sztuką niezmiernie trudną - zajmująco je odmalować. nawet z pobieżnej lektury w pamięci zostać musi scena jedzenia jogurtu, niekończących się spacerów czy nieudolnego tanga w wykonaniu głównego bohatera, też Marka.

Park Skaryszewski z lotu ptaka 

"...tylko szczegóły mają wagę w ciszy moich wieczorów i nie ma co tu liczyć na sagę albo panoramę dziesięciu lat na stu stronach: ja działam odwrotnie, ja z igły robię widły, z jednej strony wieczność, każde słowo bierze udział w akcji".
(Marek Bieńczyk, "Terminal")

czwartek, 14 czerwca 2012

Saul Bellow, "Korzystaj z dnia"

Hieronim Bosch, "Syn marnotrawny"

jeden dzień odmieniający całe życie, przynoszący szczęśliwe rozwiązanie - to konwencja dobrze znana.
jeden dzień pogłębiajacy upadek, spychający człowieka jeszcze niżej - to ta sama konwencja w wydaniu ironisty Saula Bellowa.

"Korzystaj z dnia" - to zdanie-frazes obrał Bellow jako tytuł dla gorzkiej opowieści o losach Tommego Wilhelma. kim jest Tommy? całkowitym przeciętniakiem. nie jest nawet sobą do końca - zmienił nazwisko, kiedy ktoś roztoczył przed nim wizję hollywoodzkiej kariery. wizję, która okazała się rzecz jasna mrzonką. co ma Tommy? trudno powiedzieć, łatwiej wyliczyć jego długi i straty. jak do tego doszło? życie Tommiego rozwijało się według scenariusza typowego dla klasy średniej, której jest przedstawicielem. studia - małżeństwo - kariera zawodowa. na tej gładkiej tafli pojawiły się jednak pęknięcia, z tej przyczny głównie, że Tommy doprowadził do perfekcji pewną ludzką zdolność: zdolność do popełniania błędów. na początku generowało to drobne potknięcia, one się kumulowały, ciągnęły go w dół, coraz niżej i niżej...

o Tommym można mówić jako o pewnego rodzaju antycypacji późniejszego człowieka houellbecq'owskiego - nieudaczniku mimo woli. można podejrzewać go o jak najlepsze intencje, cierpi on jednak na dotkliwą cywilizacyjną chorobę - brak ciągłości pomiędzy wolą a działaniem. 

niedziela, 10 czerwca 2012

Miguel de Unamuno, "Ciotka Tula"

"Ciotka Tula" Migeuela de Unamuno to powieść skromna i oszczędna. skromna ze względu na swoją objętość, a także stosunkowo ciasne granice świata przedstawionego. oszczędna, bo unika epatowania zbędnymi szczegółami, skupia się raczej na rysowaniu grubą kreską postaci i epizodów. sam autor "Ciotkę Tulę" zaliczał do gatunku tzw. nivola - w opozycji do novela, po hiszpańsku powieść. być może kluczem do tego rozróżnienia jest swoista drobność - nie błahość - opowiastek, których przykładem może być właśnie "Ciotka Tula", opowiastek, które nie roszczą sobie praw do całościowej reprezentacji świata, ale skupiają się wyłącznie na jego niewielkmi wycinku, w których nie mówi się o ważnych dziejowych wydarzeniach, ustępują one bowiem miejsca epizodom codzienności.

skromna i oszczędna - taka jest też tytułowa bohaterka powieści. nie chodzi tu jednak o jej sposób gospodarowania pieniędzmi - o tym nie ma w tekście mowy, w ogóle można mieć wrażenie, że bohaterowie żyją manną z nieba - a o jej prywatną ekonomię uczuć. nie jest rozrzutna, nie pozwala sobie na wiele. żyje zgodnie z kodeksem zasad, stworzonym zapewne przez nią samą, zakorzenionym jednak w dużej mierze w hiszpańskim katolicyzmie z początku wieku. w kodeksie tym naczelną wartością jest czystość, rozumiana jako wyrzeczenie się zmysłowych przyjemności. stąd tak duża u Tuli determinacja w odrzucaniu kolejnych męskich awansów. męskość do dla niej siedlisko zła, zaś wszelkie przywileje należą się mężczyznom tylko dlatego, że nie są oni w stanie kontrolować własnych namiętności. źródeł takiego poglądu można się naturalnie doszukiwać w religijności Tuli, choć nie jest ona bardzo żarliwa. do katolickiej ideologii ma stosunek pobłażliwy, pamięta lekcje udzielane jej przez wuja-księdza don Primitiva (sic!), ale kieruje się raczej własnym rozumem.nawet kiedy na małżeństwo namawia ją jej prywatny spowiednik, odmalowując jasne strony pożycia małżeńskiego, Tula pozostaje jednak niezłomna. większą rolę odgrywa dla niej poczucie obowiązku i służba tym, których jej powierzono.

wtorek, 5 czerwca 2012

Alain Robbe-Grillet, "Gumy"

"Wallace lubi chodzić. Lubi iść prosto przed siebie, przez to nieznane miasto, wdychając chłodne powietrze niedalekiej zimy. Rozgląda się, nasłuchuje, węszy; ten nieustannie odnawiający się kontakt ze światem zewnętrznym napełnia go błogim odczuciem ciągłości; w miarę jak posuwa się naprzód, rozwijające się nieprzerwanie pasmo jego kroków tworzy poszczególne sekwencje obrazów, bynajmniej nie oderwanych i bez związku, ale łączących się w barwną wstęgę, w której każdy element ma swoje miejsce, nawet ten na pozór najbardziej przypadkowy, bezsensowny na pierwszy rzut oka, groźny lub anachroniczny lub zwodniczy; każdy wplata się ściśle w tę samą osnowę, jednolita bez dziur i skaz tkanina wydłuża się równolegle do jego równolegle do jego regularnych kroków".
(Alain Robbe-Grillet "Gumy")

 Edward Hopper "Nighthawks"

chodzenie Wallace'a to jeden z ważniejszych motywów w "Gumach" A. Robbe-Grilleta. agent specjalny przyjeżdża do nieznanego sobie miasta, aby rozwiązać szczególnie zawikłaną zagadkę kryminalną - ciąg pozornie niezwiązanych ze sobą morderstw. zabiera się do tego fachowo: zaczyna chodzić. chodzi uważnie, tropiąc szczegóły, które mogą pomóc mu odnaleźć klucz do zagadki. spacerując, uczy się też miasta. obdarzony szczególnym spojrzeniem, spojrzeniem outsidera, dostrzega to, co kryje się przed wzrokiem tubylca. w głowie rysuje linie, tworzy wirtualną mapę, dzięki której może spoglądać na miasto z lotu ptaka (jastrzębia?). w "Gumach" odkrywanie miasta i poszukiwanie rozwiązania jest dwoma stronami tego samego medalu: odpowiedź na wszystkie pytania zakodowana jest w mieście - wystarczy w być w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie. wystarczy wychodzić rozwiązanie.

po to by po wyczerpującym dniu skończyć nad kieliszkiem whisky z towarzystwie nieznajomej w czerwonej sukni.



Gumy
Alain Robbe-Grillet
Wydawnictwo Tako
2007

sobota, 2 czerwca 2012

Roberto Bolaño, "Dzicy detektywi"

"Ja chciałbym być poetą
bo dobrze jest poecie
bo u poety nowy sweter
zamszowe buty piesek seter
i dobrze żyć na świecie"
(Andrzej Bursa, "Ja chciałbym być poetą")

"Dzicy detektywi" Roberta Bolano przedstawiają środowisko meksykańskiej młodzieży, w którym każdy już nawet nie tyle, że chciałby, każdy jest poetą. dotyczy to zarówno kobiet jak i mężczyzn, prostytutka Lupe jest chyba jedyną postacią, która nie skalała się poetyckim metrum. ma się wrażenie, czytając tę książkę, że poezja jest najważniejszym społecznym tematem, że życie w Meksyku kręci się wokół konkursów poetyckich, wydawania literackich pism i antologii nowej poezji meksykańskiej. zryw literacki jest silny, jednak poetom wcale nie jest dobrze, o swetrze i piesku nie wspominając. błąkają się po mieście, prowadzą hulaszczy tryb życia, piszą w kawiarniach, na ulicach, w cudzych domach. nazywają się bebochorealistami, realistami bebechowymi nawiązując do poetyckiego ruchu, który istniał w Meksyku przed nimi. jako ostatni dołącza do nich Poeta Garcia Madero.

i to właśnie on mógłby równie dobrze napisać taki wiersz jak Bursa, gdyby nie fakt, że świeżo namaszczonemu członkowi ruchu bebechorealistów nie wypadało zajmować się czymś innym niż trzewia. bo co tam dusza, cóż nam po introspekcjach?! postawa Garcii Madero to klasyczny przykład żarliwości neofity - chce być bardziej papieski niż sam papież. a papieży jest dwóch w tym wypadku: Arturo Belano i Ulises Lima - niekwestionowani przywódcy ruchu. jedna z najzabawniejszych scen w książce, to ta, kiedy razem z Garcią Madero jadą przez pustynię i on zadaje im pytania dotyczące poetyckiej terminologii. na większość z nich odpowiedź zna tylko on sam.

piątek, 1 czerwca 2012

Thomas Bernhard, "Wymazywanie" - ad (vocem) 2012

nie przeczytałam "Wymazywania" ponownie, choć pewnie powinnam była to zrobić, przed rekapitulacją swoich osądów sprzed lat. mam jednak nieodparte poczucie, że ta książka gdzieś tam jeszcze podskórnie we mnie siedzi, że nie dała się całkiem zapomnieć. więc wrażenia może nie są na świeżo, za to uleżane. co na pewno poddałabym w wątpliwość pisząc o "Wymazywaniu"z dzisiejszej perspektywy, to przekonanie o sile Franza. nie tyle chodzi o jego sugestywność, władzę bez czytelnikiem, bo to raczej pozostaje bez zmian, ile o taki obraz jego jako człowieka mocno osadzonego we własnych poglądach, niezależnego w takim stopniu, który umożliwia mu patrzenie na innych z góry. dziś widzę w postaci Franza dużo słabych punktów. jego przeprowadzka do Rzymu: była wyzwoleniem czy ucieczką? sposób, w jak postąpił z majątkiem rodziców: drwina z sióstr czy niesprawiedliwość? na pogrzebie był: opanowany czy przerażony? trudno powiedzieć. dziś na pewno w jeszcze mniejszym stopniu bym mu zaufała, zwłaszcza mając w pamięci sceny z bernhardowskiej sztuki "Rodzeństwo": władza zmarłych krewnych nad bohaterami była tak wielka, że obrócenie ich portretów twarzą do ściany wydawała się wyzwalającym rytuałem, rytuałem profanacji świętości.

a dlaczego Haneke i "Biała wstążka"? bo klimat tego filmu, społeczność, którą przedstawił, ma w sobie podobny pierwiastek fałszu i okrucieństwa, a duszny rygor kindersztuby tak samo skłania do buntu.



Wymazywanie. Rozpad
Thomas Bernhard
Wydawnictwo W.A.B
2005

czwartek, 24 maja 2012

Thomas Bernhard "Wymazywanie" - ad. 2007


 "Biała wstążka", reż. Michael Haneke

"Wymazywanie" Thomasa Bernharda to książka bardzo sugestywna, mocno oddziałująca przez to, że nazywa, dookreśla, konsekwentnie głosi to, co wielu z jej czytelników nosiło w sobie gdzieś na dnie, ale jakoś brakowało odwagi, kompetencji, żeby to w tak wyczerpujący i jawny sposób ogłosić. to książka skierowana przeciwko duchowej inercji ludzi i mentalnemu prowincjonalizmowi, przeciwko fałszowi i hipokryzji teoretycznie najbliższych relacji międzyludzkich - relacji w rodzinie, przeciwko złym ludzkim skłonnościom - zazdrości, niesprawiedliwemu traktowaniu, ocenianiu z góry.

sposób prowadzenia narracji skłania ku temu, żeby opowiedzieć się całkowicie po stronie narratora - "wymazującego". oglądamy świat tylko z jego perspektywy, łatwo przyjąć nam ze racja jest po jego stronie, że Wolfsegg jest siedliskiem zakłamania, zacofania, zniewolenia, że mechanizmy które tam rządzą |odkształcają" ludzi, a wszelkie wystąpienie przeciw nim, każdy akt zmierzający do zdobycia wolności myśli i sumienia jest w oczach mieszkańców Wolfsegg karygodny. nie możemy na to przystać, dla nas wolność jest wartością najwyższą, zamknięte biblioteki i podszyty hipokryzja katolicyzm - wyrazem duchowej inercji. mieszkańcy Wolfsegg wydają się nam odrobinę tępi, intelektualnie leniwi, a nade wszystko zamknięci w ciasnych ramach form i konwenansów. i to kolejna rzecz, która może budzić sprzeciw, kolejna 
myśl, która zaraża.

postawa Franza jest bardzo atrakcyjna, ale zarazem wysoce niebezpieczna. to nie jest dobre myślenie, dobry ogląd świata. wysoce atrakcyjny, ale nie dobry. przede wszystkim niesprawiedliwy, osądzający za pewne rzeczy, za które osądzać nie wolno. owszem gorycz, która kieruje narratorem ma swoje konkretne podstawy, jak jego od zawsze zdeprecjonowana pozycja w rodzinie, jak nadany mu bardzo szybko status odszczepieńca, jak wpojone w niego poczucie bycia gorszym. za to może i powinien oskarżać rodzinę, matkę zwłaszcza. ale oprócz tego obiektem jego ataków jest sposób życia jego rodziny, konwencjonalność i mentalny prowincjonalizm, zamkniecie na rozwój duchowy i intelektualny, snobistyczne podejście do sztuki.

długi Cendrarsa




całkiem przypadkiem znalazłem się w Nowym Jorku tamtej wiosny. nie myślałem o podróży do Ameryki, to Maurice zadecydował, że musimy tam pojechać. on też był sponsorem naszej wyprawy - ja swoje ostatnie oszczędności zostawiłem w portowej tawernie. to był mój pierwszy poważny dług, choć Maurice zachowywał się tak, jakby chodziło o kieszonkowe. a zatem, byłem całkiem bez grosza, kiedy przybyłem do portu, zostałem też sam - mój dobroczyńca ulotnił się zaraz po spuszczeniu kotwicy. miał w Mieście pilne interesy do załatwienia. nie bardzo wiedząc, co mam czynić dalej i też nie odczuwając większej presji, spacerowałem to w tę to w drugą stronę. obserwowałem ludzi pakujących się na statek - po wielu z nich było widać, że biorą ze sobą cały swój dobytek, a po nocach śni im się Ameryka. przedostałem się do miasta, a zbliżała się akurat Wielkanoc - czuć było świąteczny nastrój, co napawało mi wstrętem. nie jestem rodzinnym człowiekiem, stronię też od wszelkiej celebracji. temu nastrojowi zawdzięczam zapewne to, co stało się później. wynająłem pokój od pewnego Portugalczyka, straszna nora mówiąc szczerze. zapłaciłem tylko za pierwszy tydzień i starałem się nie pokazywać tam za często. gość był typem melancholika i zdaje się, że wszystko mu było jedno. w wolnych chwilach, czyli przez cały czas, przesiadywałem w publicznej bibliotece, na zmianę wertując tomy poezji i skrobiąc na boku nieszkodliwe dyrdymały. kilka książek wyniosłem i nie oddałem, potem przestałem się już tam pokazywać. kiedy było ciężko, imałem się różnych zajęć, ale najczęściej nie wytrzymywałem do końca kontraktu - ulatniałem się wraz z pierwszą pensją.pewnego dnia na ulicy zaczepiła mnie młoda dziewczyna. powiedziała, "-skądś cię znam", stary motyw, bo przecież nie mogła mnie widzieć nigdy wcześniej. "-jak masz na imię?" "Jeanne" "skąd jesteś?" "z Francji"... "Blaise, pojedźmy do Rosji. Ja stawiam!"

A potem się obudziłem.

piątek, 6 stycznia 2012

Guillaume Apollinaire, "Listy do Madeleine"

"Do widzenia, do jutra", reż. Janusz Morgenstern

"Jest w tym coś tak delikatnego i odległego, że wystarczy
       o tym pomyśleć, by stało się zbyt materialne
Kształt ograniczony niebieskim morzem stukotem pociągu
       w ruchu wonią eukaliptusów mimozy i sosen
       nadmorskich
Dotyk i zapach
I ta mała podróżniczka, która na dworcu w Marsylii
       skinęła nagle głową i odeszła
Nieświadoma
Że jej wspomnienie będzie się unosić nad laskiem Szampanii
       gdzie żołnierz na biwaku stara się wywołać przy ogniu
Obraz Madeleine z dymu kory brzozowej pachnącej
       minojskim kadzidłem
Podczas kiedy błękitnawe dymki wznoszące się z cygara
       piszą najczulsze z imion Madeleine
Ale również kłęby rozplatających się węży piszą wzruszające
       imię Madeleine którego każda litera zwija się w piękny
       lok angielski
I żołnierz nie śmie skończyć tej dwujęzycznej gry słów do
      której pobudza bezustannie leśna i wiosenna kaligrafia"
(G. Apollinaire, Madeleine, tłum. J. Hartwig)

do tej małej podróżniczki, poznanej w pociągu gdzieś na południu Francji pisze listy z okopów żołnierz Apollinaire. na początku dość oficjalne, w tonie chłodne, stopniowo przemieniają się w płomienną korespondencję. służy temu z pewnością umiłowanie słowa, cechujące protagonistów oraz siermiężne, wojenne warunki, dla których subtelne słowa listów są miłą przeciwwagą. chcąc wniknąć w ich treść, dowiedzieć się, co łączyło poetę z "małą wróżką" z Oranu, trzeba użyć wyobraźni, zadanie to niełatwe, bo znamy tylko listy z jednej strony frontu, te pisane przez Apollinaire'a, a do tych, które otrzymywał w odpowiedzi, nie mamy dostępu. korespondencja gęstnieje z biegiem czasu, choć się nie widzą, i znają wyłącznie z tych kilku chwil wspólnej podróży, zawiązuje się między nimi głęboka więź, ugruntowana w słowie właśnie, a z tej więzi, quasi-uczucie. Appolinaire pisze do Madeleine jak szalony, w każdej wolnej chwili i domaga się też od niej coraz dłuższych, coraz częstszych listów. w końcu się jej oświadcza, też listownie, a ta przyjmuje go jako narzeczonego. z jego listów przebijają dwojakie intencje: pochwała przymiotów ducha i wyraźna chęć ukształtowania Madeleine na wzór żony idealnej według ówczesnych obyczajów przeplatają się z namiętnymi wyznaniami, zahaczającymi wręcz o wyuzdanie. 
żar słów nie gaśnie, w znakach budują swój mit.
kiedy Apollinaire zostaje ranny, korespondencja nagle się urywa.


Listy do Madeleine






wtorek, 3 stycznia 2012

Marek Bieńczyk, "Przezroczystość"

"Przezroczystość" Marka Bieńczyka to przykład eseistyki bardzo zróżnicowanej, balansującej na granicy gatunków, bogatej w liczne przeskoki – tematyczne i formalne, bliskiej już miejscami literackiej fikcji. ta niejednorodność świadczy ewidentnie na korzyść samej książki, która wprowadza nową jakość do polskiej eseistyki.

tytułowa „przezroczystość” to główny temat eseju Bieńczyka, naczelna kategoria, wokół której ogniskują się wszystkie poruszane w tekście wątki. to myśl przewodnia, którą autor tropi i której daje się prowadzić. to też słowo-klucz, świetnie spełniające swą funkcję otwierania – tak przed autorem jak i przed czytelnikiem – nowych przestrzeni znaczeniowych, nowych perspektyw. "Przezroczystość" jest wynikiem poszukiwań, w tej formie, w jakiej przedstawia ją Bieńczyk, nie była ona wcześniej tak po prostu dana nam jako temat do namysłu. istniała w rozproszeniu, jako element potocznego doświadczenia, tworzywo sztuki, termin filozoficzny – brakowało nici, która mogła by te zjawiska powiązać. autor wyciąga „przezroczystość” z tego rozproszenia, zestawia w jednym miejscu różne sposoby jej rozumienia jak i nabudowujące się wokół niej sensy.

ład "Przezroczystości", jej „konstelacja”, powstaje na mocy odniesienia tytułowej kategorii do różnego typu przejawów rzeczywistości. „Przezroczystość” bowiem nie istnieje jako taka (choć autor zmierza w kierunku nadania jej substancjalnego bytu), ale raczej występuje jako cecha pewnych zjawisk, tak w przyrodzie jak i w przestrzeni kulturowej. Bieńczyk odkrywa w rzeczach cechę „przezroczystości” lub im ją przypisuje, kierując się niejednokrotnie swym subiektywnym osądem.

niedziela, 1 stycznia 2012

Pan Tabelka. portret w ramach

w ramach portretu przedstawiam Pana Tabelkę.
cztery kreski pionowe, w równych odstępach od siebie. i jedna w poprzek, im na przekór. na tym głęboko osadzona, zajęta nieustanną kalkulacją głowa, pokryta włosem rozlicznym. dwie cienkie kreski rąk i nóżki: w dół i w bok.
Pan Tabelka z zawodu jest zegarmistrzem. nakręca sprężyny, ustawia godziny. liczba musi się zgadzać.
czasem tylko ma problemy ze sformułowaniem własnych myśli.
Pan Tabelka jest człowiekiem prostolinijnym jak mało kto. linie tworzące jego zręby są idealnie równoległe, nie spotkają się nigdy to rzecz pewna.
do tego wybitnie uczciwym, etycznym. można by wręcz powiedzieć, że wartości wypełniają go aż po czubek głowy.
dobry też z niego przyjaciel, zawsze można na niego liczyć. nigdy nie zawiódł nikogo za daleko. trzyma się wyznaczonych granic.
Pan Tabelka zna się na sztuce. w jego małym mieszkanku do sufitu piętrzy się kolumna albumów. szczególnie upodobał sobie architekturę, tę antyczną. ustawił nawet swoje książki w porządku doryckim.
mało kto wie, bo do tego nie lubi się przyznawać, że Pan Tabelka jest także poetą. pisuje po godzinach, wiersz pod wierszem, równiutko, symetrycznie. bo trzeba wiedzieć, że jest Pan Tabelka ukrytym krzewicielem klasycznego metrum poetyckiego. brzydzi się wierszem wolnym.