niedziela, 14 października 2012

Marek Bieńczyk, "Książka twarzy"

W eseju poświęconym malarstwu Paula Cezanne'a Maurice Merlau-Ponty zwrócił uwagę na rolę intelektu w tworzeniu dzieła malarskiego. Zdaniem Cezanne'a - co podejmuje za nim Merlau-Ponty - istota sztuki, jej źródło, tkwi w "dostrzeganiu osobistym", co można rozumieć jako jednostkowe odczucie, treść indywidualnej percepcji. Rolą umysłu jest tej treści uporządkowanie, nadanie jej takiego kształtu, dzięki któremu może zostać rozpoznana jako dzieło malarskie. W myśleniu Cezanne'a te dwa porządki muszą być od siebie radykalnie oddzielone: postrzeżenie, które cechuje spontaniczność, brak wyraźnego ustrukturyzowania oraz porządek idei i nauk, wspierający się na precyzyjnie określonych zasadach. Rolą intelektu - w odniesieniu do dzieł malarskich - jest zatem przekształcanie jednego w drugie, nadanie wyrazistej formy luźnym zdobyczom percepcji.

O tym, że można w podobny sposób myśleć o literaturze, przekonuje nas Marek Bieńczyk i jego najnowsza "Książka twarzy", laureatka tegorocznej Literackiej Nagrody NIKE. Na zbiór składają się publikowane wcześniej teksty eseistyczne, które Bieńczyk zbiera pod wspólnym szyldem "Książki twarzy". Nazwane "literackim facebookiem" przez niezbyt rozgarniętych krytyków i żądnego zysku wydawcy, najnowsze dzieło Bieńczyka jest w jego dorobku fenomenem, który bardzo dobrze prezentuje konsekwentnie obraną przez pisarza drogę, drogę którą w skrócie można nazwać: od obiektywności, do subiektywności poprzez esej.

Zacznijmy jednak od spraw podstawowych - o czym Bieńczyk pisze? Wracając do naszej analogii z dziełem malarskim i dokonując prostej egzegezy tytułu, Bieńczyk nie tyle pisze, co maluje portrety. Na płótno swojej księgi nanosi subtelne przedstawienia postaci z różnych epok przestrzeni, geograficznych i kontekstów kulturowych. I tak spotykają się tutaj Wiktor Hugo z Kazimierzem Górskim, Juliusz Słowacki z Leo Beenhakerem, a Charles Baudelaire z Rolandem Barthesem. Bohaterowie ci nie są w tekstach Bieńczyka poddani surowej wiwisekcji ani wydarci ze swojego naturalnego środowiska, ale wpisani w tło rozmaitych zdarzeń, o których pisze on z właściwą sobie iskrą. Choć eseje-monografie są uporządkowane w książce w kilka kategorii - vita sportiva, vita romanitica - samo to uporządkowanie nie jest w stanie zanegować  wrażenia, że portrety z "książki twarzy" są wobec siebie odrębne, nie tworzą całości, co było rzeczą jasną, gdy Bieńczyk pisał "Melancholię" czy "Przezroczystość". A jednak to, co się nie narzuca jako oczywiste, niekoniecznie musi nie istnieć - będę bronić poglądu o spójności "Książki twarzy". Jej źródła należy jednak upatrywać nie w podejmowanej tematyce, a w podmiotowości autora. Tu Bieńczyk udowadnia, że jest wierny i konsekwentny na obranej przez siebie twórczej drodze.

Jak możemy przeczytać na tylnej stronie okładki, w "Książce twarzy" Bieńczyk pisze o "stu innych rzeczach, które coś dla mnie znaczą". I właśnie owo "coś" i "dla mnie" są kluczem do zrozumienia jego najnowszej książki i spojrzenia na nią jak na zamkniętą całość. To jest to Cezannowskie "dostrzeganie osobiste", przepracowane za pomocą intelektu. Bieńczyk jako eseista od dawna był już prawowiernym heretykiem, co akurat w odniesieniu do eseju jako gatunku nie jest błędem logicznym. W eseju bowiem pierwsze skrzypce gra "subiektywność podmiotu", który przedmiot swego "dostrzegania osobistego" włącza w materię tworzonego tekstu, a powszechnie uznawane zasady stosuje o tyle tylko, o ile zgadzają się one z jego indywidualną intencją. I tę subiektywność przesunął Bieńczyk do takich granic, gdzie nie było jeszcze wielu przed nim, czym akurat udowodnił, że jest prawowitym wyznawcą eseistycznego gatunku. Idea coraz głębszego odsłaniania się na kartach tekstu, który nadal pozostawał esejem, nie był pamiętnikiem, ani żadnego typu literaturą intymistyczną, rozwijała się w kolejnych książkach Bieńczyka. W "Oczach Durera" na przykład jeszcze w oczy uderza nas akademickość wywodu, w "Melancholii" już jesteśmy od tego wolni, "Przezroczystość" daje nam bohaterów z kości i krwi, które razem z narratorem piszą esej. W "Książce twarzy" Bieńczyk pokazuje swoje strony dotąd zakryte, pisze o dzieciństwie, o swej fascynacji sportem, o relacjach z ojcem, o urzeczeniu pewnym zapachem, w końcu o swoich podróżach. I dalej jest to eseistyka najwyższych lotów, pełna intelektualnych smaczków, nadal dużo tu Chateaubrianda, Barthesa i Krasińskiego, ale coraz więcej Bieńczyka. Prawdziwe jest w odniesieniu do jego literatury stwierdzenie jego przyjaciela, Michała Pawła Markowskiego, że Bieńczyk "pisze niby o świecie, ale jednak o sobie, niby o sobie ale jednak o świecie". 

Czytając "Książkę twarzy" ma się wrażenie, że teksty te są bliżej życia, za sprawą tematyki i jakiegoś takiego luzu w pisaniu. Są jakby bardziej żywe, spontaniczne, lżejsze. Mniej tu bibliotecznego kurzu, więcej słońca na korcie tenisowym. Może to gest Bieńczyka w stronę mało wymagającego czytelnika, może efekt podjęcia subiektywnej, życiowej tematyki? "Pisz, ale też żyj", mówi Bieńczyk, a jego ostatnia książka stanowi najlepszy wyraz dla tej dyrektywy.


Książka twarzy
Marek Bieńczyk
Świat Książki
2011



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz